czwartek, 28 kwietnia 2011

ciąża urojona.

Ja w dniu wczorajszym zaczęła cierpieć na... cóż, można by to i chorobą od biedy nazwać, ale Ja woli określenie 'upływ skumulowanej kobiecości'.


Chyba wiecie o co chodzi.


Niestety, Ja nie należy do tych szczęśliwych, podłych kobiet, które przeżywają podobne męki bez bólów, z radością na twarzy i bez Ketonalu w żołądku.
Zwijała się więc na krzesełku obok Malbora, omawiając wycieczkę owczarnianą, ale stwierdziła, że nie zdzierży i wezwała telefonicznie Matulę, aby pomogła się jej dostać do domu, do łóżeczka, do kołderki.
W oczekiwaniu przysiadła na murku obok Szkoły i obok trawnika, który pan Marian walcował wielkim wałkiem.

Popatrzył on na Ja i zmrużył oczka.
 - A Ty czemu nie na zajęciach, kochanie, co?
 - Bo widzi pan, ja jestem zwolniona i mam zaraz po mnie przyjedzie.
 - A czemu to?
 - Bo mnie bardzo, bardzo brzuch boli.
W tym momencie pan Marian podtoczył swój wałek do Ja, prawie dotknął nosem swym jej nosa i konfidencjonalnym tonem zapytał cichutko:
 - Ale nie je
steś w ciąży, nie?
Ja przecząco pokręciła głową.
 - Nie panie Marianie, wręcz przeciwnie!






Miło, że się troszczą.
A tak to bym przynajmniej usprawiedliwienie miała dla swoich humorów.








de facto:
tytuł - urojona, ale nie przeze mnie.

A co do ciąż: w maju rodzi nam się małe, owczarniane jagniątko pci żeńskiej.
Jupi, jupi!

~~

Pan Marian dusz-człowiek, dusza Szkoły i jej Złota Rąsia.