środa, 6 lipca 2011

WŻP baju-bajowe.

Dzisiaj posty dwa, bo napadało i wszystko rośnie po deszczu jak grzyby, po tymże deszczu.
Ale, że Autorka jest stworzeniem z natury leniwym, będzie w formie dialogu z przedmową.

Oraz puentą..




Ja wieczory spędza na popularnym dość w naszej Ojczyźnie komunikatorze Baju-Baju, prowadząc bujne życie towarzyskie z Beatą, Pstrykiem i Pietiuszką (okazyjnie z różnymi człowiekami, którzy się odezwą lub pojawią).
Oto zapis fragmentu rozmowy Ja'owo/Pietiuszkowej, która objawia wszystkim Wielką, Życiową Prawdę:

J(a): Zw, idę po ten sernik, co go z narażeniem życia rano piekłam.
P(ietiuszka): I masz?
J: Mam.
Ale jak tarłam kruche ciasto dziś na niego, to starłam sobie naskórek. Tak, po dodaniu mojego DNA, sernik zyskał na jakości.
P: Zyskał?
Może...
J: Tak, zyskał, wiem, bo jem zawsze surowe ciasto.
A więc, przed upieczeniem nie był aż taki smaczny, pomijając oczywistą smaczność surowego ciasta, a po upieczeniu - i dodaniu doń mego naskórka - jest smaczniejszy.




Wynajmę się jako źródło wspaniałego ulepszacza do ciasta - mojego DNA.






de facto:
Wielka, Życiowa Prawda jest taka - co ma w sobie DNA Olgi jest smaczniejsze, niezależnie od stanu surowości.

~~

Baju-baju - do tego Osieckiej.


~~

Człowieki - za Julianem:
Ach te człowieki. Niezbyt ruchawe, ale zawsze, nie?

head over heels.

Zarówno Ja, jak i Pstryk zostali zaproszeni do Bliźniaczek - Benia i Romana - na urodziny (18) - nic w sumie dziwnego, skoro są ozdobą każdej imprezy, melanż z nimi to czysta przyjemność a swoimi błyskotliwymi uwagami są w stanie rozbujać każde towarzystwo.
Trzeba było się tylko jeszcze zaopatrzyć w prezent, co postanowili niezwłocznie uczynić, biorąc na ten cel dodatkowo pieniądze od rodziców Didi, która jest aktualnie zajęta zajeżdżaniem koni w Beskidzie Niskim.

Ze znalezieniem prezentów nie mieli w sumie większych problemów, gdy już znaleźli w Empiku półkę z książkami o fotografii, do której Pstryk się momentalnie przyssał (nikt nie sugeruje nic, ależ skąd, ale pod spodem była kamasutra...).

Potem wrócili do domu Ja'owego aby pooglądać Harry'ego (nie czuję, jak rymuję, hehe), gdzie postanowili zakupić większe ilości żelek, aby dosypać dziewczynom do prezentów.


I to był ich poważny błąd.


Jak cała Polska, tak i C. zalewane jest strumieniami wody, które spadają z nieba ku uciesze ślimaków i Gwynbleidda, który je je.

Ja i Pstryk władowali się zatem pod parasol, pod którym im było bardzo wesoło, choć mokro (każde wystawało trochę na deszcz z jednej strony), gdy samochód jadący przed nimi ochlapał dość sporą falą chodnik.
Po krótkich, acz wyjątkowo jednomyślnych pertraktacjach, postanowili przy następnej możliwości deszczowej kąpieli ochronić się parasolem, aby ich spodnie nie zostały darmowo wyprane woda z kałuży.



Nieszczęśni!




Następny samochód wzbudził nie tyle falę ile mikro-tsunami, tak, że woda nie miała najmniejszego zamiaru moczyć dżinsów, za to wymoczyła głowy oraz odzienie górne, pozbawione ochrony parasola.






W tan jakże uroczy sposób, Ja (Pstryk pewnie też) paradoksalnie nie potrzebowała już prysznica, za to długiej, wrzącej kąpieli.



Ale co by tu o paradoksach mówić, skoro w Polsce monsuny pory deszczowej atakują przechodniów...







de facto:
tytuł do cytatu Nicolasa Falletty: Paradoks jest prawdą, która stoi na głowie, by przyciągnąć uwagę.
Ale 'head over heels' możecie brać we wszystkich tłumaczeniach.